W końcu przychodzi kolejna sobota w tym miesiącu. Każdy normalny człowiek w sobotę leczy kaca po piątkowym spotkaniu z przyjaciółmi. Fotograf natomiast zrywa się z samego rana z łóżka, trzy razy sprawdza zawartość torby ze sprzętem, adresy młodych, kościoła i sali weselnej, po czym
zaczyna kolejny dzień pracy. W torbie fotografa ślubnego są zawsze przynajmniej dwa aparaty, ze trzy albo cztery obiektywy, dwie lampy błyskowe, od cholery akumulatorów i kart pamięci, do tego spaghetti z kabli i zazwyczaj jeszcze jakiś laptop. Ogólnie taka torba waży jakieś 10-12 kg, jej wartość to lekko licząc jakieś trzydzieści tysięcy złotych. Na początek dnia należy wrzucić cały ten majdan do bagażnika starego trupa wartego góra pięć tysięcy, zatankować do pełna, szybko opłukać pojazd na myjni, żeby nikt nie narzekał na prezencję i pognać w kierunku miejsca zamieszkania panny młodej.
Dom panny młodej w dniu ślubu wygląda zazwyczaj jak po przejściu huraganu. Poważnie. Całe podwórko zastawione samochodami, do tego ciotki, wujkowie, dziadkowie, szwagrowie, stryjkowie i Bóg raczy wiedzieć kto jeszcze, ciasno upchani w każdym pokoju zaczynają degustację weselnej wódki. Oczywiście zapraszają na kielicha. Dwadzieścia minut później, kiedy już uda się wytłumaczyć im, że tego dnia zrobimy za kółkiem jeszcze całkiem sporo kilometrów i po prostu nie możemy się z nimi napić, dowiadujemy się, że młoda jakieś dziesięć minut przed naszym przybyciem poszła do znajomej fryzjerki i przy okazji makijażystki. Sprawdzenie adresu, szybki rzut oka na Google Maps i za chwilę jesteśmy kilka kilometrów dalej, w salonie fryzjerskim. Oczywiście wszystkie spojrzenia kierują się na nas, bo jakiś pan z dużym aparatem robi zdjęcia jednej z klientek. „Krycha, pacz! W telewizorni bedziem!”. Gadu, gadu z panną młodą, ta zaaferowana opowiada jak to bardzo się denerwuje i nie wie, czy jeszcze się nie rozmyśli (taaaaaak, słyszeliśmy to dwa razy w zeszły weekend i trzy razy w poprzedni, jak dotąd jeszcze żadna się nie rozmyśliła). Szybkie potwierdzenie adresu pana młodego i lecimy pod następny adres. Tutaj zawsze sytuacja jest dokładnie odwrotna. Drzwi otwiera nam lekko zaspany, jeszcze nawet nieogolony pan młody, odziany tylko w bokserki z Kubusiem Puchatkiem. Prowadzi nas do salonu, w którym identycznie ubrany świadek sączy piwko oglądając powtórkę wczorajszego meczu. Facetów stres łapie zazwyczaj sporo później, jeszcze zdążą się nadenerwować tego dnia. Zaganiamy więc chłopaków do łazienki, sami nalewamy sobie szklankę wody i z braku laku skaczemy po kanałach na 60-calowym telewizorze. Kiedy dwa obiekty naszego fotozainteresowania opuszczą już łazienkę, robimy szybkie zdjęcia, na których świadek zapina młodemu mankiety koszuli albo wiąże krawat. Wiecie, ilu facetów nie ma bladego pojęcia o wiązaniu krawatów? Z moich obliczeń wynika, że jakieś 99%. Gdyby nie było nas tam, to obaj przyjechaliby do domu panny młodej z niezawiązanymi krawatami. Oczywiście pomagamy, zwijamy sprzęt i wracamy do pierwszego domu.
Tutaj ciekawa sprawa. Kiedy człowiek zajmuje się fotografowaniem ślubów, to w większości przypadków jest najbardziej oblataną w temacie osobą ze wszystkich, które tego dnia otaczają państwa młodych. Fotograf prawie zawsze jest najlepszym doradcą w każdej kwestii. Z której strony przypiąć młodemu kwiatek do marynarki? Jak najlepiej zasznurować gorset sukni, żeby nie rozwiązał się i nie opadł, kiedy młoda będzie wchodzić do kościoła? Szczegóły przebiegu samej uroczystości w kościele? Z każdym z tych pytań możecie śmiało walić do fotografa. Przygotowania to najbardziej nerwowy ze wszystkich okresów w dniu ślubu i prawie zawsze brakuje rąk do pomocy. Nie raz i nie dwa zdarzało mi się jeździć po kwiaty do kwiaciarni czy odbierać świadków z lotniska. Kiedyś pomagałem krawcowej w skracaniu sukni panny młodej w kościele, na zakrystii. Przyszytych guzików od marynarek czy dorobionych dziurek w paskach do spodni nawet nie liczę. Prawie każdy fotograf ma w torbie osobną kieszeń na scyzoryki, igły, nici, śrubokręty i wszelkie szpargały, które po prostu mogą się przydać. Przezorność i doświadczenie.
Kiedy narzeczeni spotkają się już w domu panny młodej, wszystko nagle przyspiesza. Błogosławieństwo rodziców, lamenty ciotek i babć, „łoj córciu, córciu, już ty długo panienką nie będziesz” i za chwilę eskadra samochodów zbiera się do kościoła. Cała sztuka polega na tym, żeby wyjechać spod domu młodej jakieś 20 sekund wcześniej niż cała reszta, zajechać pod kościół przed wszystkimi i zdążyć jeszcze zbić piątkę z kumplem, który fotografuje kończący się właśnie ślub. Nie oszukujmy się, może ślub jest ważnym i jedynym w swoim rodzaju wydarzeniem dla państwa młodych czy ich rodzin, ale dla księdza lokalnej parafii to po prostu kolejna odbębniona godzinka w napiętym harmonogramie letniej soboty. Ślubne limuzyny co godzinę mijają się pod kościołem, jedna podjeżdża, a druga odjeżdża, pary młode wręcz zderzają się ramionami w drzwiach świątyni. To jest produkcja na skalę przemysłową.
Uroczystość to standard, co by się nie działo, choćby się waliło i paliło, to zawsze jest tak samo. Dużo szczęścia mają pary, które odprawiający mszę ksiądz po prostu zna osobiście, wtedy zdarza się, że zwróci się bezpośrednio do nich w kazaniu, chwilę z nimi porozmawia, opowie anegdotę i rozładuje napięcie. „Hymn o miłości”, czyli fragment biblijnego listu św. Pawła do Koryntian każdy fotograf pracujący na ślubach jest w stanie wyrecytować z pamięci, nawet jeśli zostanie brutalnie obudzony w środku nocy, uwierzcie mi. Bitwa z operatorem kamery jest oczywiście nieodzowną częścią każdej przysięgi, chyba że mamy szczęście pracować z zaprzyjaźnionym operatorem, co niestety nie zdarza się często. Natomiast moment, w którym młodzi już z obrączkami na palcach siadają na swoich krzesłach przed ołtarzem to chwila, w której opada całe napięcie. W większości przypadków to pierwszy raz, kiedy można ustrzelić uśmiechniętych małżonków w kościele, wcześniej tak naprawdę nie ma nawet sensu robić zdjęć, są za bardzo spięci. Jeszcze tylko wyjście z kościoła, konfetti, życzenia i znów wsiadamy w samochód, żeby pognać na salę weselną.
„Pogoń” to bardzo dobre słowo. Dziś większość limuzyn ślubnych to wypożyczone Fordy Mustangi czy Mercedesy AMG prowadzone zazwyczaj przez świadka. Znacie jakiegokolwiek faceta, który posadzony za kierownicą takiej maszyny przepuściłby możliwość dociśnięcia gazu? Ja też nie. Niestety, cały czas trzeba siedzieć im na ogonie, a najlepiej jeszcze ich wyprzedzić, by czekać już z aparatem w pogotowiu, gdy oni zajadą pod salę. Myślę, że to całkiem niezły sposób na trenowanie kaskaderów. Przez większość trasy głównie modlimy się, żeby nie trafić na patrol z suszarką. Zazwyczaj się udaje.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą